Lubię myśleć o sobie, że jestem dzieckiem Unii Europejskiej. Urodziłam się zaledwie kilka miesięcy przed wejściem w życie traktatu z Maastricht, co oznacza, że żyję mniej więcej tak długo, co Unia Europejska w swojej obecnej formie. Minęło około dziesięciu lat zanim Polska przystąpiła do organizacji, ale już za czasów szkoły podstawowej wszystko, co pamiętam to zadania o tematyce związanej z UE. Makiety państw członkowskich na zajęcia z przyrody. Prezentacje o ostatnim rozszerzeniu UE na informatykę. Nauka „Ody do radości” na lekcji muzyki. To nie tak, że nie jestem patriotką, albo że nie widzę, co dało mi moje własne państwo. Ale nawet jako dorosła kobieta odnoszę wrażenie, że najbardziej wzbogacające doświadczenia w moim życiu były możliwe właśnie dzięki UE. Teraz opowiem o jednym z nich, gdzieś na pograniczu edukacji i życia zawodowego.

Jeśli jesteś do mnie podobna, to masz dwadzieścia kilka lat i zastanawiasz się, co dokładnie powinnaś zrobić ze swoim życiem. Zrobiłaś wszystko, co w twojej mocy, żeby ukończyć szkołę, dostać dyplom ze studiów i wprawić rodziców w dumę. Zdobyłaś w międzyczasie trochę doświadczenia zawodowego i nauczyłaś języka obcego albo dwóch. Od zawsze mówiono ci, że jeśli poświęcisz wystarczająco dużo energii, będziesz systematyczna i sumienna, to rynek pracy powita cię z otwartymi ramionami. Posłuchałaś więc i, faktycznie, jest kilka miejsc, które chętnie by cię przyjęły. Ale coś nie do końca jest tak, jak powinno, prawda? Merytokracja nie działa do końca tak, jak ci obiecywano.

Moja przygoda w świecie korporacji była bardzo krótka, choć na tyle intensywna, abym zdała sobie sprawę, że nie jest to świat dla mnie. Mniej więcej o tej samej porze rok temu, czując się jak bezmyślny, łatwo wymienialny, a jednocześnie wysoce zależny trybik korpomachiny, zdecydowałam się rzucić dotychczasową pracę i wrócić do świata, który znałam najlepiej. Miałam wówczas kilka lat doświadczenia jako wolontariuszka i pracownik w sektorze pozarządowym, które zdobyłam jeszcze podczas studiów. Pomyślałam więc, że nie powinno być zbyt trudno znaleźć coś nowego. Ale łatwo też nie było. Jedną z cech trzeciego sektora jest to, że procesy rekrutacyjne ciągną się tak długo, że zaczynasz zastanawiać się, czy twoja ostatnia praca była faktycznie tak straszna. Jeżeli zdążyłaś już zapomnieć, to tak — zdecydowanie była.

Na początku tej całej historii mieszkałam w Rydze i ponieważ przeprowadziłam się tam z całym moim dobytkiem, włączając rower, sprzęty kuchenne, telewizor i — co najważniejsze — kota, zdecydowałam, że najlepiej będzie znaleźć coś w okolicy. W poszukiwaniu nowej pracy pomagała mi przyjaciółka. Mimo dobrego wykształcenia i niemałego doświadczenia podróżniczego, post-sowiecka część Europy nie zaprząta jej głowy zbyt często. Mówię o tym, ponieważ pośród sterty ofert pracy na Łotwie, które regularnie mi wysyłała, przypadkiem przedostała się także informacja o stażu na Litwie. Szukali kogoś, kto mówiłby i po polsku i po litewsku. Mimo że nie znałam ani słowa w języku sąsiadów, zachęcona słowami koleżanki zdecydowałam się do nich napisać.

Odpowiedzieli zdecydowanie szybciej niż typowy NGOs . Okazało się, że akurat szukali kogoś, kto przyjechałby do nich jako wolontariusz w ramach Europejskiego Korpusu Solidarności (ang. European Solidarity Corps, ESC). Słyszałam o ESC już wcześniej i wiedziałam, że jest to nowa, odświeżona wersja EVS-u. Nie poświęciłam tej opcji z początku zbyt wiele uwagi, ponieważ wszyscy moi znajomi, którzy wzięli kiedyś udział w EVS-owskich projektach, musieli dzielić mieszkanie z innymi ludźmi z Erasmusa+ (nie jestem najchętniej socjalizującą się osobą), mieli ze sobą nie więcej niż jedną walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami i zdecydowanie nie mieli ze sobą kota. Ale jako że byłam coraz bardziej rozczarowana i zdesperowana poszukiwaniem pracy, zdecydowałam się spróbować. Koniec końców, szukali dokładnie kogoś takiego jak ja — biegłego w j. polskim, doświadczonego w edukacji pozaformalnej i zainteresowanego tematyką praw człowieka. To było niesamowicie przyjemne uczucie, że ktoś gdzieś faktycznie szukał kogoś takiego, jak ja.

Long story short, przyjęli mnie bez wahania i kilka miesięcy później siedziałam w tirze zmierzającym do Wilna obok białoruskiego kierowcy o imieniu Jewigenij. Kot siedział w kabinie razem ze mną, na moich kolanach. Organizacją, która przyjęła mnie do udziału w projekcie była Europejska Fundacja Praw Człowieka — niewielka litewska organizacja pozarządowa zajmująca się głównie tematyką praw mniejszości narodowych. Mimo że starałam się nie mieć zbyt wielu oczekiwań, już pierwszego dnia czułam, że będzie to dla mnie odpowiednie miejsce. Wiedziałam, że znalazłam się w miejscu, w którym mogę być kimkolwiek chcę i że mam wokół siebie ludzi, wśród których mogę być sobą, od momentu, gdy Ewelina (nowa współpracowniczka i mentorka) wparowała do mojego pokoju pytając: „Idziesz z nami na paradę w sobotę, no nie? Będziemy machać tęczowymi flagami obok polskich”.

Nie rozum mnie źle, to nie tak, że wszystko było usłane różami. Z samego początku byłam dość niechętna wobec ponownego angażowania się w wolontariat, bo czułam, że po tylu latach zasługiwałam na coś, co nazwałabym „porządnym zatrudnieniem” — długoterminowym, na umowie o pracę. Takim, o którym z dumą opowiadałabym innym. Jednak po przygodach i niedostatkach mojej poprzedniej pracy, postanowiłam, że mieć za co żyć i nie musieć się o zbyt wiele martwić to całkiem niezły start. Były też chwile, kiedy musiałam dostosować się do odmiennego stylu pracy moich nowych koleżanek albo kiedy przyszło nam popracować nad wzajemną komunikacją. Ale to, co sprawiło, że było warto, to to, że moi nowi współpracownicy z chęcią słuchali i przystawali na moje własne pomysły i inicjatywy.

Ponieważ miałam już kilka znajomości w innej organizacji pozarządowej na Litwie, stworzyłam projekt, który moglibyśmy realizować wspólnie jako partnerzy. Połączenie własnego doświadczenia w koordynacji projektów i działalności edukacyjnej z ekspertyzą w zakresie praw człowieka mojego nowego pracodawcy było dla mnie rozwiązaniem idealnym. Mimo to, ponieważ pracowałam wcześniej z szefową, którą trzeba było przekonywać tygodniami do CZEGOKOLWIEK, nie wiedziałam ile czasu zajmie mi to tutaj. Cóż, zgadnij, ile razy musiałam spotkać się z bezpośrednią przełożoną, żeby mój projekt został zaakceptowany. Raz. Usiadłyśmy, przedstawiłam jej po krótce swój pomysł, i tyle. Nazajutrz pisałam aplikację projektową, która w kolejnych miesiącach została zaakceptowana i dofinansowana przez wileńską Radę Miasta. Na przestrzeni trzech miesięcy, razem z partnerami z YFU, przeprowadziliśmy serię warsztatów poświęconych rozszerzaniu perspektywy młodych ludzi na tematy takie jak prawa człowieka, mowa nienawiści, czy wolontariat.

Image for post
‘Queer and Nation’ © Kreivės / Vilnius Queer Festival

Ale nie było to dla mnie nic tak naprawdę nowego. Przeprowadziłam w przeszłości dziesiątki podobnych warsztatów i wielokrotnie pracowałam z młodzieżą w wieku licealnym. Prawdziwe wyzwanie nadeszło w momencie, kiedy zostałam zaproszona, aby przemawiać jako panelistka podczas queerowego festiwalu filmowego organizowanego w Wilnie (nazywa się Kreivės, sprawdź go tutaj, to super wydarzenie). Obiektywnie, to nie było prawdopodobnie nic wielkiego. Krótka dyskusja na temat nacjonalizmu i ruchów anty-LGBTQ+ w Europie — temat, który znałam stosunkowo dobrze. Spotkanie zaczęło się po projekcji trzech filmów krótkometrażowych, na sali było z 30, może 40 osób. Ale dla mnie, to było coś. Biorąc pod uwagę, że zazwyczaj całkowicie przeraża mnie bycie w centrum uwagi, a myśl o byciu ocenianą i krytykowaną przyprawia o palpitacje serca, przemawianie przed nawet niewielką grupą ludzi było dla mnie dość dużym wydarzeniem. Całe szczęście, że nie miałam pojęcia, że cały event był udostępniany na żywo na Facebookowym fanpage’u organizatora. A moja najbliższa koleżanka z pracy, Monika, była obecna na widowni, żeby wysłać mi wspierający uśmiech, kiedy tego potrzebowałam.

Udział w projekcie Europejskiego Korpusu Solidarności umożliwił mi wypróbowanie wielu innych rzeczy, co do których nie czułam się wcześniej zbyt pewnie lub komfortowo. Pozwolił mi na sprawdzenie własnych sił w bezpiecznym i pozbawionym krytycznej oceny środowisku. À propos, na docenienie zdecydowanie zasługuje to, jak wiele pomocy, całkiem nieoczekiwanie, uzyskałam ze strony swoich najbliższych współpracowników w kontekście zdrowia psychicznego. Poprzednia praca odegrała niemałą rolę w moim powrocie do depresji i zaburzeń lękowych zanim jeszcze przeprowadzka do Wilna pojawiła się na horyzoncie. I pomimo tego, że przez chwilę myślałam, że wszystko sprawnie się ułoży zaraz po tym, jak wróciłam do leków, na mojej drodze do wyzdrowienia spotkało mnie sporo trudnych momentów i wyzwań. Możliwość swobodnej o trudnościach, przez które przechodzę, a także poproszenia o pomoc, kiedy jej potrzebowałam, bez obawy o bycie ocenioną lub wyśmianą, bardzo przyczyniły się do poprawy mojego samopoczucia.

Staż pozwolił mi także zdać sobie sprawę, co tak naprawdę chcę robić w przyszłości. Albo czego bardzo nie chcę robić. To, co było prawdziwe rok temu i jest prawdziwe również teraz, to to, że zdecydowanie nie chcę skończyć w kolejnej firmie funkcjonującej wyłącznie dla zysku, jak niespecjalnie inteligentna, nic nie wnosząca szara masa. Konieczne jest dla mnie, aby moja praca miała cel. Duży czy mały, ale musi być to coś, co ma dla mnie jakieś znaczenie. I to nie jedyne, co zauważyłam. Moje pojęcie na temat tego, jak wygląda akceptowane mieszkanie, stało się bardziej elastyczne. Zmianie na lepsze uległy moje oczekiwania na temat tego, jakie są rozsądne warunki pracy. Czy ja sama się zmieniłam? Pewnie tak. Na pewno stoję nieco pewniej na stanowisku tego, kim jestem i jakie są moje wartości.

wolontariat w litwie

Szczerze mówiąc, kompletnie nie cieszy mnie idea ponownego szukania pracy. Przez ostatnie dziesięć miesięcy wszystko było zdecydowanie prostsze. Zbawieniem było nie musieć martwić się o bycie dorosłym człowiekiem. Nie musieć myśleć o płaceniu za czynsz? Zdecydowanie. Mieć elastyczne godziny pracy i dostosowany do własnych potrzeb harmonogram? Jak najbardziej. Robić coś, co daje mi poczucie satysfakcji i wpływa na otaczającą mnie społeczność? Pewnie. A teraz, czy mi się to podoba czy nie, czas szukać czegoś nowego, a że poszukiwania pracy w trzecim sektorze potrafią chwilę zająć, łatwo jest o obniżone wymagania. Staram się nie poddawać i nie ulegać opcji aplikowania o „cokolwiek, gdziekolwiek” z obawy o to, że nie dostanę się gdzie indziej. Staram się jak mogę, aby budować na tym, czego nauczyłam się w trakcie projektu i pamiętać o tym, jaką wartość mogę nieść w nowym miejscu pracy. Mieć świadomość, że nie powinnam przystawać na byle co, bo powiedziano mi, że „tak już świat wygląda i tyle”.

Zatem do wszystkich tych, którym, tak jak mi, po drodze ku trzydziestce zdarza się kwestionować życie, rynek pracy i samych siebie — spróbuj współpracy z Europejskim Korpusem Solidarności, może da ci to coś dla siebie. Mi dało.

Żródło: https://medium.com/@theothermarta/masz-dwadzie%C5%9Bcia-kilka-lat-i-nie-wiesz-co-robi%C4%87-w-%C5%BCyciu-e9d512757666